Mimo wykorzystania tak różnych strategii narracyjnych trudno powiedzieć, by całość była nieczytelna. "Skowyt" wydaje się miejscami wręcz zbyt jasny i zbyt prosty w przekazie.
Poezja Allena Ginsberga cieszyła się kiedyś w Polsce sporą popularnością, dzisiaj mało kto sięga po jego wiersze. Pozostał raczej po nim mit artysty – ten ciągle budzi emocje. Nie może być inaczej, życie Ginberga to bowiem prawdziwy film. Był Żydem, beatnikiem, gejem, buddystą, aktywistą politycznym, przyjaźnił się z największymi, znał: Kerouaca, Burroughsa, Leary’ego, Corso, Dylana, Grateful Dead, McCartneya, był uczestnikiem wielu skandali, zjeździł cały świat, jego twórczość oburzała, prokuratorzy próbowali palić ją na stosach, czechosłowacka policja wyrzucała go z kraju.
W filmie Jeffreya Friedmana i Roba Epsteina, którzy kilka lat temu zasłynęli filmem "Paragraf 175", paradokumentalną opowieścią o prześladowaniu homoseksualistów w Trzeciej Rzeszy, niewiele z tego zostało. Filmowcy koncentrują się na tym wydarzeniu, które stało się fundamentem przyszłej legendy. Są lata 50. Ginsberg pisze "Skowyt", słynny poemat zaczynający się od chyba jeszcze słynniejszej frazy: "Widziałem najlepsze umysły mego pokolenia zniszczone szaleństwem,/ głodne, histeryczne, nagie". Chwilę potem jego wydawca zostaje oskarżony o szerzenie wartości obscenicznych i postawiony przed sąd. Cała rozprawa szybko nabiera rozgłosu, a tomik z miejsca zaczyna sprzedawać się coraz lepiej.
Friedman i Epstein oprócz rekonstrukcji samego procesu pokazują jedno z publicznych wystąpień Ginsberga (James Franco), gdy czyta swój wiersz, animację, która jest wizualnym podkładem dla recytowanych przez Franco wersów, jest tu także miejsce dla czegoś na kształt wywiadu, w którym grany przez aktora poeta opowiada do ekranu i trochę do stojącego przed nim magnetofonu o swoim życiu, czasach, w których żył oraz o poezji.
Mimo wykorzystania tak różnych strategii narracyjnych trudno powiedzieć, by całość była nieczytelna. "Skowyt" wydaje się miejscami wręcz zbyt jasny i zbyt prosty w przekazie. Najgorzej jednak, że wyczuwalna jest w nim maniera samego Ginsberga, która tak wielu odrzucała od niego. Piotr Sommer w szkicu "Ten staroświecki Allen Ginsberg. Widok od strony podwórka" określił ją jako: "wszędobylskość profetycznego, narkotyczno-oratorskiego ja, które nieustannie ma światu do zaproponowania lekcję i cięgiem przywołuje go do porządku". Wydaje się, że to niekorzystne wrażenie powodują przede wszystkim wizualizacje, które poezję próbują przerabiać na prozę, wikłając się przy tym w tanie metafory i tautologie. Trudno powiedzieć, po co w ogóle je wykorzystano. Czyżby dlatego, że reżyserzy nie wierzyli w siłę samego wiersza? Niesłusznie – w tych scenach, w których kamera nie opuszcza Franco, głośno recytującego poemat, brzmi on naprawdę świetnie, ma swój rytm oraz swoją dramaturgię. Słuchając aktora i patrząc na jego gestykulację, od razu widać, że jest to ten rodzaj poezji, która najlepiej brzmi właśnie wtedy, gdy wypowiada się ją na głos, na scenie.
W fragmentach, gdy reżyserzy rezygnują z fajerwerków, jest lepiej, choć bardzo oszczędnie – pozostają nam tylko monolog poety, który opowiada o swoim fascynującym życiu i dochodzeniu do porozumienia z samym sobą, oraz sceny z sali sądowej. Te ostatnie wydają mi się najciekawsze. Można potraktować je jako fantazję, w której Don Draper (adwokata broniącego wydawcy Ginsberga gra Jon Hamm) broni poezji przed tępymi literaturoznawcami i ograniczonymi prokuratorami. Jego wystąpienia, subtelne i inteligentne (choć miejscami oczywiście też podniosłe) to prawdziwe mistrzostwo.
1106
Rocznik '83. Absolwent filmoznawstwa UAM. Krytyk filmowy. Prowadzi dział filmowy w Dwutygodnik.com. Zwycięzca konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2007). Współzałożyciel nieistniejącej już "Gazety... przejdź do profilu